poniedziałek, 31 grudnia 2012

Noworoczny DISS


Ekipa DISS życzy Wam dużo DISStansu do siebie w nadchodzącym 2013 roku :) I żebyście w obliczu przedstawionego powyżej problemu wybrali zawsze właściwą opcję: przecież koszyk jest dla kota a nie kot dla koszyka, prawda? ;)

Karolina, Justyna i Daria

3...2...1


Ho, ho, ho!!!– chciałoby się powiedzieć. A tu święta, święta i po świętach. . .
Każda z nas miała niesamowicie długą listę noworocznych postanowień, ale chociaż przy jednym możemy odhaczyć: done – mamy bloga! W związku z tym, że czas wolny dłuży się niemiłosiernie, a świąteczne jedzenie sprawiło, że głodne zrobiłyśmy się dopiero wczoraj, postanowiłyśmy zrobić coś nie tylko dla naszego żołądka, ale też dla umysłu!
Dlatego (zawsze chciałyśmy to napisać) KOCHANI! LAJKUJEMY! :D
Tworzymy nową listę postanowień i liczymy na to, że każdy kolejny rok będzie lepszy od poprzedniego!

AMEN

Justyna, Daria i Karolina

niedziela, 30 grudnia 2012

Wolontariat - warto?



Szerzy się wokół nowy trend, oczywiście dla studentów, którzy chcieliby wzbogacić swoje CV o dodatkowy, niezwykle wartościowy wpis. Seriously?  Tak twierdzą organizatorzy szeroko pojętych wolontariatów przy dużych eventach sportowych, muzycznych (itd.) lub innych staży (rzecz jasna – ZA DARMO)

http://magazynkontakt.pl/


Bo to NIE CHODZI O PIENIĄDZE (kto w czasach kryzysu przejmowałby się takimi mało znaczącymi kwestiami), ale o chęć poświęcenia swojego czasu  np. dla tworzenia wspólnej historii. Ot co! 
Tylko tak naprawdę, jakie mamy z tego rzeczywiste korzyści? Oczywistą oczywistością jest  fakt, że nikt nikogo nie zmusza, żeby w czymś takim uczestniczyć, ale czy  to nie jest przypadkiem  wykorzystywanie naiwności, a może inaczej - wiary młodych ludzi, których mami się obietnicami wielkiej kariery???  Już widzę, jak po wolontariacie przy wydarzeniach typu EURO czy innych kongresach (w których sama pomagałam, więc przeżyłam to na własnej skórze) wszystkie drzwi stoją dla CIEBIE otworem.. Może i tak, jeśli ktoś znajomy pomoże Ci je wcześniej otworzyć. Ale cóż, takie życie, nie ma co narzekać, tylko SZUKAĆ takiego klucznika!
A wracając do doświadczeń z takich spędów… Tutaj przychodzi mi na myśl wiele historii, z których tylko kilka nadaje się do publicznego ujawnienia, reszta woła po prostu o pomstę do nieba! Biegamy w pocie czoła próbując dobrze zrealizować powierzone nam zadania, a często osoby odpowiedzialne  za organizację same wiedzą mniej od nas (i tutaj jestem naprawdę życzliwa używając takich słów). Walka o kanapki, ostatnią łyżkę zupy czy garść orzeszków to (uwierzcie mi) nie jest rzadki widok. (Jeszcze rozumiem, gdyby to był jakiś Fear Factor, gdzie wywożą nas do dżungli i każą przetrwać tydzień mając do dyspozycji parę kamieni i maczetę). Ale to jest (przynajmniej tak mi się wydaje) rozwinięta cywilizacja, a nie gatunek neandertalczyków. Chociaż czasami aż przecieram oczy ze zdumienia i zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie przeniosłam się do czasów kamienia łupanego..
Kompetentność naszych koordynatorów też należałoby czasami podważyć (podobnie jak talent wokalny szanownej Miss Euro 2012  (help!) ). Ile to razy zdarzało się, że taka osoba zwyczajnie nic ‘nie ogarnia’, ale jako, że była w zeszłym roku, to w nagrodę dostała propozycję koordynowania jakiejś grupy! Jupiiii! (Tylko, czy ktoś sprawdził, czy się do tego nadaje – podpowiem – NIE)

Ale cóż,  przypomina mi się taka anegdota: w Weimarze spotkali się na wąskiej ścieżce w parku Goethe i pewien krytyk literacki. Zobaczywszy Goethego warknął:
-  Nie ustępuję drogi durniom.
-  A ja tak – odpowiedział Goethe i zszedł na bok.
I może właśnie to jest najlepszym rozwiązaniem.

Karolina

Granice absurdu

http://www.mojkubek.pl/

Czy w Polsce istnieje właściwie coś takiego? Sądząc po niektórych wydarzeniach coraz bardziej zaczynam w to wątpić. Przykład? Chociażby otwarcie (a raczej jego brak) dachu  na stadionie narodowym urosło do rangi problemu porównywalnego do poradzenia sobie z suszą w Afryce. I co z tego, że dach ma służyć ochronie przed deszczem. U nas widocznie został skonstruowany w innym celu – Polacy jak wiadomo lubią się kłócić, a to co rozegrało się zaraz po tej sytuacji wydaje się całkowicie satysfakcjonujące – były oskarżenia, winni,  a raczej ich brak, rozmycie odpowiedzialności itd. Typowe polskie piekiełko. Do tej pory pamiętam holenderskiego (byłego już) trenera polskiej reprezentacji Beenhakkera, który na absurd otaczający go w Polsce był w stanie zareagować jedynie pobłażliwym uśmiechem. Co w niektórych sytuacjach wydaje się jedynym wyjściem, jeżeli nie chcesz zniżać się do poziomu przeciwnika.
Idziemy dalej – podatek od deszczu. Przepraszam od czego?! Proponuję zrobić jeszcze podatek od ludzkiej głupoty. W takiej sytuacji połowa osób nie wypłaciłaby się pewnie do końca życia.
http://www.filmweb.pl/
Granic absurdu w polskim kinie – chyba nie stwierdzono. Film „Ciacho” został okrzyknięty w USA najgorszym filmem (chyba w dziejach ziemi). Czy twórcy filmu naprawdę nie wytrzeźwieli jeszcze po zakończeniu zdjęć? Czy może problem  tkwi w tym, że byli jak najbardziej trzeźwi i pełni wiary w swe nadzwyczajne umiejętności? Mam  nadzieję, że nie to drugie, bo moja wiara w człowieka naprawdę zostanie wtedy zachwiana.
Kolejna sprawa – selekcjonerzy w warszawskich klubach muzycznych. Przepraszam, ale kompletnie nie rozumiem idei i elitarności tego zawodu.  Czy naprawdę pewność siebie bijąca z oczu tych wysokich, przystojnych (nie zawsze, a raczej rzadko) mężczyzn, którzy ani myślą unieść swoje umięśnione dłonie wskazując kierunek wejścia, ma stanowić o pozycji danego miejsca? Oh really?
Ciężko zebrać wszystkie absurdy w jeden skondensowany wywód. Dlatego podążam za słowami Alfreda Hitchocka, który powiedział: „absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru”. Gorzej jak ktoś tego poczucia humoru nie ma, a słowa ‘ironia’ musi szukać w zakopanym gdzieś głęboko słowniku języka polskiego. 

Justyna

Christmas movies: home made czy z importu?



Źródło: http://www.filmweb.pl

Źródło: http://www.filmweb.pl
















Jako że święta już minęły, radosny nastrój towarzyszący nam przez ostatni tydzień zmienił się w poświąteczną zgagę i zgorzknienie. Dźwięk „Last Christmas” w radiu, widok lampek na ulicach czy choinki we własnym domu są jak resztki jedzenia w zębach – przykre wspomnienie ulotnej przyjemności. Ale pamiętajmy, że oczekiwanie na przyjemność jest większą przyjemnością niż sama przyjemność. A co wprowadza nas w klimat oczekiwania na święta – poza kalendarzem adwentowym i pojawieniem się dobrych mandarynek w sklepach i grzanego wina w knajpach? Filmy świąteczne!! Warto przyjrzeć im się właśnie teraz: kiedy w sercach mamy jeszcze resztkę świątecznej euforii, a w lodówce resztkę bigosu, jednak jesteśmy już w stanie na chłodno zanalizować, co w całym tym szaleństwie było lepsze, co gorsze, bez czego nie możemy żyć, a z czego należy zrezygnować. 

Postanowiłam przyjrzeć się bliżej dwóm produkcjom, które w przeciągu ostatniego dziesięciolecia nie miały sobie równych w kategorii „filmy świąteczne” (umówmy sie, Kevin jest poza wszelkimi kategoriami, wszyscy go kochamy, a więc nie oceniamy): chodzi o „To właśnie miłość” i „Listy do M”.  Pierwsza z nich to amerykańsko – angielska koprodukcja z 2003 roku, która zapoczątkowała nowy podgatunek komedii romantycznej – patchwork, opowieść wielowątkową, sklejoną z wielu różnorodnych kawałków podobnej wielkości. Polskie „Listy do M”, które weszły do kin w listopadzie zeszłego roku, powielają ten schemat: reżyser Mitja Okorn wziął patchwork wydziergany zgrabnie przez Richarda Curtisa, rozpruł go, po czym zszył na nowo bardzo grubymi nićmi, dodając dużo tradycyjnych polskich wstawek i mając nadzieję, że ożywią one ten angielski wyrób i uczynią go bardziej „naszym” i swojskim. Hm, ja osobiście wolę Monę Lisę bez wąsów – po co obrzydzać arcydzieło?;)

Źródło: www.mymodernmet.com

Już tytuły filmów zwiastują, czego należy się spodziewać: w „To właśnie miłość” naprawdę wszystko kręci się wokół miłości. I choć Hugh Grant oznajmia nam we wstępie, że istnieją różne jej rodzaje - między rodzicami a dziećmi, między starymi przyjaciółmi – to jednak ogromna większość wątków zbudowana jest wokół motywu miłości między kobietą a mężczyzną – czyli właśnie tego, czego oczekujemy od komedii romantycznej. Natomiast „Listy do M” piszą, jak wiadomo, głównie dzieci. I to właśnie one są głównymi bohaterami tego filmu,  to z ich perspektywy najczęściej oglądamy wydarzenia, przedstawione zresztą w taki sposób, aby dzieci mogły obejrzeć film bez zgorszenia.

Źródło: www.portalfilmowy.pl

W „To właśnie miłość” mamy 9 wątków. Tylko w 1 z nich dziecko występuje jako kluczowy, pierwszoplanowy bohater: Sam, 9 latek, który właśnie stracił mamę i został pod opieką ojczyma.  Jednak bardziej niż tragedią rodzinną przejęty jest próbą zwrócenia na siebie uwagi „najfajniejszej dziewczyny w szkole”. Poza tym mamy tylko 2 dzieci Harry’ego (A. Rickman) i Karen (E. Thopmson), jednak ich rola ogranicza się do istnienia i uświadomienia nam, że Harry ma rodzinę. W „Listach do M” sytuacja wygląda zupełnie inaczej: na 6 wątków obecnych w filmie tylko w jednym (i to chyba tylko dlatego, że zbudowany jest wokół postaci geja) nie ma dziecka. Poza tym mamy pełne spektrum dziecięcości od okresu prenatalnego do 18 roku życia: ciąża zakończona szczęśliwym rozwiązaniem w wigilijny wieczór, mała dziewczynka, która uciekła z domu dziecka w poszukiwaniu miłości, chłopiec, który stracił mamę i został sam z ojcem (coś Wam to przypomina?), podwórkowy rozrabiaka z trudnego domu oraz zbuntowana nastolatka. Na ogół jest tak, iż postaci dziecięce mają stanowić pewne uzupełnienie postaci dorosłych, wzbogacić je trochę, nadać im kontekst. W tym filmie jest inaczej: wszystkie działania, myśli i motywacje dorosłych bohaterów są warunkowane przez dzieci – zimną karierowiczkę roztapia kolęda zaśpiewana przez małą dziewczynkę, lubieżny Mikołaj zmienia swoje życie i decyduje się wziąć na bary sporą odpowiedzialność pod wpływem chłopaka, który ukradł mu telefon, zaś spoiwem, które połączyło jedyną (!) w tym filmie parę, która nie posiadała wcześniej wspólnych dzieci jest...syn bohatera – to dzięki niemu przystojny tata (M. Stuhr) zyskał na nowo kobiece ciepło w domu w postaci Śnieżynki (R. Gąsiorowska), która spadła tam z nieba i już została czując i widząc, jak bardzo jest potrzebna.

Źródło: film.dziennik.pl

Na tym tle „To właśnie miłość” jawi się prawie jak soft porno – jeden z wątków poświęcony jest parze, która poznaje się na planie filmowym, pełniąc rolę statystów w scenach erotycznych ( które są całkiem wyraziście pokazane);  innym bohaterem jest spragniony miłości (głównie fizycznej) Colin, który na święta postanowił wyjechać do USA z „plecakiem wypchanym kondomami” w poszukiwaniu „gorących i napalonych na niego lasek”. Jest też wulgarny stary rockman, który pisze flamastrem na plakacie rywali „mamy małe fiutki” podczas nadawanego na żywo programu dla dzieci, oraz uosabiająca wyuzdaną i niebezpieczną kobiecość Mia, młoda dziewczyna, która wodzi na pokuszenie swojego szefa, statecznego (i starszawego) ojca rodziny. 

Źródło: drafthouse.com

Przybysz z zagranicy po obejrzeniu „Listów do M” w życiu nie uwierzyłby, że mamy najmniejszy przyrost naturalny w Europie – film ten buduje przekonanie, że rodzina (z dziećmi!) to u nas absolutna podstawa, człowiek jest bez niej niekompletny, nieszczęśliwy i dopiero w relacjach z innymi doświadcza poczucia pełni i szczęścia. Zaś rodzinę z problemami może uleczyć tylko zetknięcie z esencją polskości: wielką, tradycyjną, wielopokoleniową rodziną, nieskalaną przez wielkomiejskie zepsucie.

 W „To właśnie miłość” obserwujemy jednostki, które łączą się w pary – w „Listach do M.” pary które zaczynają tworzyć rodziny lub też rodziny, w których bożonarodzeniowa magia przekształca brak komunikacji i chłód w ciepło i miłość. W „To właśnie miłość” jest śmieszniej, w „Listach do M.” – liryczniej. „To właśnie miłość” jest filmem raczej od 15 roku życia, „Listy do M” – bez ograniczeń.  Za to obydwa doskonale spełniają swoją rolę: uświadamiają nam, iż  „christmas is all around us”...

Daria